Natknąłem się w Sieci na pewną rozmowę. YouTube pokazuje taki oto opis tego filmu (autorem opisu jest, jak sądzę, sam właściciel kanału): „Marihuana może uzależnić i nawet najlepszy raper tego nie zmieni”. A pod filmem mamy opis nieco obszerniejszy: „Demonizowanie marihuany nie ma sensu, a karanie za posiadanie trawki na własny użytek to nonsens. Ale marihuana może uzależnić i nawet najlepszy raper tego nie zmieni – mówi Maria Banaszak, psychoterapeutka uzależnień”. O marihuanie jest w tej rozmowie mało, raptem parę minut, a powyższych słów w rozmowie nie ma (widocznie pani rozmówczyni wypowiedziała je przed rozmową lub może po niej), no, ale cóż tam, to są nieistotne szczegóły: w końcu antymarychułanowość $przedaje…
Moje zdanie na temat „Narkotykowi terapeuci a marihuana” (wyrażone tutaj) pozostaje aktualne. Tę konkretną wypowiedź tej konkretnej terapeutki uważam za dosyć rozsądną, ale… jedynie „dosyć”. Bo oto w rozmowie dochodzimy do rozważań na temat marihuany i nagle dowiadujemy się, że problemy (które przychodzą po bardzo długim czasie palenia) bywają gorsze niż problemy z heroiną, pojawiające się „po 1 czy 2 zażyciach. Czy trzech”. Czyli: możesz palić marychę 15 lat i nic (w sensie: nic), ale to i tak może być gorsze niż wzięcie 3 szpryc heroiny. Dlaczego? Bo po 3 szprycach terapeuta wie, jaki jest twój problem, a po 15 latach twojego palenia marychy może mieć wątpliwości. Palisz długo bez żadnych problemów, ale przecież jakiś problem musiałeś wypracować. (No, musiałeś, bo przecież zażywasz narkotyk…) Stąd wniosek praktyczny: dla wygody terapeuty zostań heroinistą. Dla terapeuty, ale także dla samego siebie: pani terapeutka bardzo realistycznie przedstawiła, z jakimi problemami możesz mieć do czynienia jako palacz marychułany. Dla znawców tematu to nic nowego, wręcz odgrzewane kotlety, ale nie wszyscy są znawcami: więc oczywiście syndrom amotywacyjny (nic ci się nie będzie chciało robić – choć zapewne po to zapaliłeś, żeby się zrelaksować i nic nie robić), więc oczywiście problemy z pamięcią krótkotrwałą (jeżeli źle ci z twoim uzależnieniem i podjąłeś stanowczą decyzję, to i tak zapomnisz, żeś chciał tę cholerną marihuanę wreszcie rzucić…) itp. Mój główny zarzut (przyznaję: też odgrzewany kotlet) jest taki: pani terapeutka trzyma w rękach duży worek, na którym jest wyraźna nalepka „narkotyki” i rozmawiający wrzucają do niego wszystkie możliwe substancje. „Marihuana jest po prostu narkotykiem” – u mnie takie stwierdzenie od razu zapala czerwoną lampkę ostrzegawczą i każe z dużym dystansem podchodzić do osoby je wypowiadającej. Na plus rozmówców: do dużego worka wrzucają również alkohol (!) oraz legalne farmaceutyki (!). Po wysłuchaniu rozmowy może się jednak nasuwać wniosek, że wszystkie substancje w worze (czyli „narkotyki”) są tak samo złe. Z czym ja całkowicie się nie zgadzam…
PS.
Pani terapeutka sama jest uzależniona. Uzależniona mianowicie od słowa jakby. Jeżeli ktoś (jak ja) ma na to słowo alergię, to niech się czuje przeze mnie ostrzeżony: pojawia się ono w co drugim zdaniu, a często (oj, bardzo często…) więcej niż 1 raz w zdaniu. (Wzruszyła mnie wypowiedź „Po wielu latach badań napisałam jakby doktorat”…. Ale z drugiej strony wdzięczny jestem za krótką a treściwą diagnozę: „Ja sama pracuję jakby w służbie zdrowia„)…